Ponownie idąc w ślad Johna Muira i
przytaczając jego słowa: „W tej górskiej posiadłości, przyroda zgromadziła
wszystko, co najlepsze, by zbawić wielbicieli na intymne spotkanie”. O ironio!
„Intymne spotkanie” – to za dużo powiedziane ;) Park rocznie odwiedza ok. 4 mln
turystów, zatem o chwilę samotności trochę tu ciężko ;)
Do parku trafiliśmy w niedzielę i
zwiedzających z okazji weekendu było sporo, ale potęga i majestat Yosemite jest
w stanie wszystko pogodzić i wynagrodzić. Park polubiliśmy od pierwszych kroków
i krajobrazów - fascynuje i pobudza... ludzi i świat.
Panorama doliny z punktu widokowego Glacier Point (900 m). Powiadają, że bez odwiedzin tego miejsca, nie powinno się wyjeżdżać z parku.
Wystający skalny monolit to Half Dome o wysokości 2693 m n.p.m. (tylko 300 osób dziennie może wejść na szczyt, po uprzednim zapisaniu się), w oddali najwyższe (niektóre ośnieżone) wierzchołki Sierra Nevada, od prawej wodospady Vernal oraz Nevada.
Dalej udaliśmy się nad potok oraz Happy Isles.
Lower Fall Yosemite.
Z parku wyjechaliśmy inną drogą, niż większość zwiedzających, mianowicie przez malowniczą Tioga Road. Szosa prowadzi przez wysokie partie, najwyższy punkt Tioga Pass 3031 m n.p.m. Trasa przejezdna tylko od maja do listopada.
jezioro (2484 m n.p.m.).
Jeszcze 2 dni temu byliśmy na pustyni, gdzie było 41ºC, a tu? Resztki śniegu ;)
Na koniec dnia zostawiliśmy Mono Lake (Wysoko alkaliczne słone jezioro), które ulokowane jest kilkanaście kilometrów od Yosemite National Park.
Wapienne kolumny, wystające z wody. Powstały na wskutek zmniejszenia się wody w jeziorze o połowę, powodując wzrost poziomu zasolenia, to z kolei wprowadziło zmiany w ekosystemie.
Szczęście, że w USA zostaniemy jeszcze tydzień!!! :)))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz